02 listopada 2010

pan mak

Końcem cyrkla wydrapujesz w lakierze.
Dziurę. Pod którą jeszcze pięć kolejnych warstw, a każda odłamuje się z podobnym dźwiękiem.

Kiedy się zbliżam to jak do firanki, przez której tiule przenika każde słowo. Dotyk mój opływasz nurtem zwiewnych poruszeń.

Mówię jakbym celował słowami, że wiem kiedy otworzyć usta i jak szeroko. Nie panuję jednak nad jeziornym wzrokiem i summa summarum jestem wariatem, który wierzy gorzej niż w boga.

Najlepiej wychodzi mi w tej chwili życie na dziesięć minut przed zaśnięciem. Rozumiem wtenczas świat marzeń, że liczy się tylko moment, który chciałbym by był ostatnim.
Mogę tak patrzeć ci w potylicę do samej śmierci.
To czym cię poiłem w sekrecie - obnażone wydaje się rozlane cienką kałużą połyskującego lakieru.

Miasto oddycha. Gdzieś gdzie sobie to wyobrażasz jest wszystko dla ciebie, skrojone na miarę, wytaliowane dopasowanie rzeczywistości i marzeń. Tu jest tylko to co widzisz.
W tajemnicy poliszynela pachnącej mężczyzną i gorącą kąpielą.

Szczekam raz bez echa, głucho.
Jesień, od kilku lat po raz kolejny nie widziałem jarzębiny.
Mechanika nieba tłumaczy to wszystko pewnym chronicznym, chronologicznie zapętlonym schorzeniem, które ze względu na nietypowe zakotwiczenie trudno jest obserwować.

Dalej. Pod podszewkę marynarki wszyłem Esperal i aż mnie szarpie. Księżyc pokazał mi monopośladek, a pomimo tego.
Jeszcze czasem, kiedy wierzchem stopy przeciągam po łydce i naciągam mięsień, wtedy właśnie - jestem piękny.
Najlepszy.