Coś się dzieje. Ma miejsce. Jest radosne i donośne. Później. Kilkaset herbat później - w czajniku osadza się kamień. Biegnę do apteki w strugach deszczu po lekarstwa. Ty leżysz chora, zawinięta w rulon z koca, w dwóch swetrach i góralskich skarpetach do kolan. Parzę herbatę. Nie smakuje ci, mnie również.
Zanoszę cię do łóżka. Próbujemy oglądać telewizję. Łapiemy jeden kanał przez antenę z kawałka drutu wystawionego za okno. Grają horror o matce i córce terroryzowanych przez ducha małej dziewczynki. To słaby film. W końcu zasypiasz oddychając ciężko i głośno. Wycieram ślinę z kącika twoich ust. Włosy na karku masz mokre od zimnego potu. Boli cię nawet jak głaszczę koc, pod którym kołdra, pod którą swetry i gdzieś w nich ty.
Gaszę światło, wychodzę do pokoju obok, otwieram balkon. W świetle księżyca robię kilkanaście pompek. Patrzę w okna kamienicy stojącej po drugiej stronie podwórka. Dwa z nich świecą się na niebiesko. Ciszę przecina cień kota. To pewne i chirurgiczne cięcie. Coś się dzieje. Chowam swój niepokój w kuchennej szufladzie gdzieś za reklamówkami, które odkładamy na później by pakować w nie śmieci. Rano czujesz się lepiej. Ja gorzej. Coś się stało, przybrało formę. Dziś, niecały rok później. Z rozklejoną podeszwą buta stoję pod tym balkonem i czuję jakbym pompował w siebie sprężony wodór. Metry sześcienne niezbędne by wypełnić cały ten hangar, który mam między przełykiem i jądrami, hangar w którym można by zaparkować sterowiec. Chcę i planuję połknąć płonące cygaro.
Że tak się wyrażę: fajowo piszesz.
OdpowiedzUsuńidealnie..na moją grypę i ten hangar
OdpowiedzUsuń